Translate

Apple to religia?

Wreszcie się udało: zaktualizowalam Mac OS do Snow Leoparda. Ileż z tym było przebojów: deal z dyskiem na stacji metra pomiędzy dwoma kursami, wczorajsze wydeptywanie Saturna w bezskutecznym poszukiwaniu płyty dvd dual layer sztuk jeden, a nie dziesięć, dzisiaj jakies perturbacje z pendrive jako dysk systemowy... Pewnie mówię jakimś slangiem, ale tak było. Upgrade odbył się zaocznie, tylko Piotr wysłał mi raport, że wszystko w porządku i nawet pliczku nie wymazał. Po tylu przebojach z formatami dysku, gdzie trzeba było dziesiąty raz wgrywac ulubione programy, zaczynam doceniać mojego makusia. No masz, jak ja go nazywam... Piotr opowiadał o artykule, gdzie porównywano użytkowników Apple do wyznawców jakiejś religii. Możecie przeczytać tutaj. Ich świątynią jest iSpot, który też wczoraj odwiedzilam. Ale ja jestem zbyt słabo zaawansowana technologicznie, żeby wielbic jakieś maszyny. Dla mnie komputer wiele się od innych nie różni, poza tym, że jest cienki i srebrny z blyszczacym jablkiem. Czy to zaraz jakiś powód do szpanu? 
Fakt, odczuwam pewien rodzaj dumy, gdyż jest to mój pierwszy komputer kupiony za własne zarobione pieniądze: nie na spółkę z rodzeństwem, nie odziedziczony po kimś jako przejściowy, tylko mój własny i to nie pierwszy lepszy, tylko prawdziwy, porządny sprzęt. Współczesne pokolenie posiadaczy tabletów od 15. roku życia zapewne tego nie doceni. Ale dla mnie to jest wydarzenie. 
Kiedy tak wczoraj zmęczona wróciłam do domu, nie kupując tego, czego szukałam, ogarnęła mnie dawno niespotykana melancholia. Marzyłam, żeby z kimś pogadać i po prostu się wyżalić. Odezwał się kolega, taki jeden, z którym chodziłam do podstawówki i miałam z nim dobry kontakt do jakiegoś czasu, i tak wyżaliłam się jemu. Zareagował  jak Rozum, zupełnie, jakbym z nim samym rozmawiała: próbował mi tłoczyć rozsądne argumenty odnośnie kupna komputera, tyle że on nie jest fanem Apple'a jak Rozum. Do tego docinał podobnie jak on, więc tylko mnie zdenerwował, a nie miałam siły na dyskusję. Przyszedł mi wtedy ponury wniosek do głowy, że takie rozmowy do niczego nie prowadzą, jak i z Rozumem do nieczego nie doprowadziły. Wirtualne przepychanki słowne, ot i wszystko. W prawdziwym życiu raczej nie o to chodzi. W ogóle jakieś błyskotliwe dyskusje czy nocne rozmowy straciły swój urok. Filmy romantyczne też już tak nie ruszają. Nie mam siły niczego z siebie wykrzesać. Czyżby serce umarło?
Niech już w końcu przyjdzie ta wiosna, zanim zimowa depresja pochłonie mnie do reszty.

Komentarze