Hunk sucks.
Od miesięcy nie byłam w kinie, a z Domi ostatni raz na "Frozen", więc wybrałyśmy się do Multikina. Decyzję o wyborze filmu podjęłyśmy pod kasami: a co, zaszalejmy i chodźmy na film w 3D! I tak wybrałyśmy "Czarownicę" (Maleficent). Disney jak zwykle nie rozczarował. Były fantastyczne sceny lotu, piękne krajobrazy, świetni aktorzy i trzymająca w napięciu fabuła. Ale i tu, podobnie jak w "Frozen", zaobserwowałyśmy ukrytą ideologię gender ;)
Pozostawiam was z Laną Del Rey i zapraszam do kolejnego posta, gdzie okazuje się, że z tą fryzurą to nie zawsze musi być reguła ;)
UWAGA, SPOILER!
Oto scena, kiedy uśpiona Aurora leży w komnacie na łożu, do drzwi puka królewicz Filip, ufryzowany niczym Harry z One Direction i zamiast pocałować królewnę, zastanawia się, czy to wypada, bo tylko raz ze sobą rozmawiali :P kiedy się już ostatecznie decyduje, pocałunek nie działa. Prawdziwa miłość, która budzi Aurorę ze snu, pochodzi od... Maleficent, kobiety, która pokonała swoje uprzedzenia i pokochała ją matczyną miłością. Podobnie jak w "Frozen", to nie Christoff uratował zamarzniętą Annę, lecz miłość jej siostry. Oczywiście jest tu też pozytywnie zaznaczone, że nie istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, że nie można pokochać kogoś, kogo się nie zna i że prawdziwe uczucie potrzebuje czasu, żeby się w pełni ujawnić, ale będę przekorna i dodam kolejny wniosek z filmu, że mężczyzna z dopracowaną fryzurą i gładkimi manierami może nie podołać, a także, że znowu otrzymujemy zawoalowane przesłanie, że kobiecie do szczęścia i przetrwania niekoniecznie niezbędny jest mężczyzna :P nie jest to bynajmniej moja filozofia, chociaż mogłoby się tak wydawać. Nie tak było na początku ;)
Pozostawiam was z Laną Del Rey i zapraszam do kolejnego posta, gdzie okazuje się, że z tą fryzurą to nie zawsze musi być reguła ;)
Komentarze