Translate

Święto szałasów - camp 2013

Mija już połowa lipca, a ja nie napisałam ani słowa. Czas nadrobić zaległości, zwłaszcza, że przede mną 5 godzin jazdy Polskim Busem do mojego rodzinnego domu.

Nieoczekiwana zmiana planów

Wczoraj wróciłam z campu w Zatoniu. Okoliczności tak się poukładały, że zamiast jechać tylko na weekend na koncert, zostałam na całym campie, od pierwszego do ostatniego dnia. Nie żałuję, że dałam się namówić. Pogoda była fantastyczna, jakiej dawno na campach nie było, być może pierwsza połowa lipca jest szczęśliwsza pod tym względem. Szkoda tylko, że ten termin nie pasował studentom, którzy jeszcze mieli sesję, a niektórzy wyjeżdżali nawet w trakcie campu do Szczecina na egzamin. Może za rok uda się ustalić termin pasujący wszystkim.

Wzgórze Narad na najdalszej północy

Tradycją campu było, ze zaraz po przyjeździe wyłączało się telefon, bo oprócz podawania godziny na nic więcej się nie przydawał. Jakież było moje zaskoczenie, gdy chodziłam po całym terenie i wszędzie miałam zasięg, łącznie z internetem! Ponadto od tego roku udostępniono wifi za opłatą i na naszym Wzgórzu Narad mogłam codziennie sprawdzać pocztę i ogarniać sprawy rejestracji na obóz. Bardzo mi to ułatwiło życie. Mając internet w telefonie mogłam się włóczyć po ośrodku w momentach bezczynności i zdawać relację Tygrysowi. Właściwie to dzięki tym rozmowom mogłam sobie teraz  przypomnieć, co się na campie działo i opisać tutaj. 
Marek, nazywany przez nas samcem alfa, w tym roku kupił nowy pawilon, zorganizował okrągły stół, półeczkę na talerze i lampki na ściany, bieżącą wodę z węża ogrodowego do zmywania, hamak, więc mieliśmy tak zacne miejsce, jakiego nie było na całym campie :) gotowanie obiadów z Pauliną i Asią, żoną Marka, było naprawdę przyjemnością. Harem spisywał się na medal ;)


Precedens unplugged

Fot. Aga Kluska

W pierwszej połowie campu robiliśmy z kilkoma osobami z zespołu rozśpiewania i próby do sobotniego koncertu. W piątek zjechali się wszyscy i udało się zrobić próbę sceniczną, łącznie z przećwiczeniem zakładania togi. W sobotę wieczorem, dosyć późno, bo po 21 mieliśmy koncert. Na zachodzie Polski później zachodzi słońce i jeszcze długo było jasno. Był to nasz trzeci występ i chyba z tych wszystkich najlepiej się nam grało. Nawet piętnastominutowa przerwa spowodowana brakiem prądu nie przeszkodziła w dokończeniu występu. Szumnie nazwano nasz koncert "premierą" ;)


Plażing&smażing

Ponieważ w tym roku nie miałam na campie żadnych warsztatów, skorzystałam z radosnej rekreacji. Pathfindersi mieli swoje zajęcia, ale nie byłam za nie odpowiedzialna, chór prowadził Piotr Płuska, więc nie licząc prób z zespołem, miałam odpoczynek od śpiewania.  Razem z Asią, która nie miała też w tym roku żadnych zajęć, chodziłyśmy dwa razy dziennie na plażę, opalałyśmy się, raz nawet weszłam do wody. Sporo też sobie pogadałyśmy i chyba tak fajnie się zżyłyśmy. Nie spaliłam się, a nawet mnie troszkę słoneczko chwyciło ;) Wieczorami graliśmy w różne gry, królowały Czarne historie i Cluedo. Pogoda płatała jednak figle. Około 23 szłam spać, opatulona kocem i wełnianymi skarpetami na stopach, bo robiło się wieczorami dosyć chłodno. 


Panem et circenses

Niestety z różnych względów na camp nie przyjechało zbyt wiele ludzi. Brakowało wielu znajomych, którzy bywali co roku, sporo osób przyjechało tylko na pierwszy bądź drugi weekend. Z tego powodu nie odbyły się rozgrywki sportowe w piłce nożnej, a siatkówka ograniczyła się do plażowej, czyli drużyn dwuosobowych. Ale odbył się Camparaton, wpisowe z niego przeznaczono na cele charytatywne, a ludzie długo przeżywali bieg. W czwartkowy wieczór w dużym namiocie odbył się turniej trzech diecezji, wygrała diecezja zachodnia. Konkurencje dosyć podobne do zeszłorocznych, ale i tak zaangażowanie było niesamowite. W kolejnych dniach na scenie ciągle nawiązywano do tego, co momentami robiło się denerwujące. Z Market Day w tym roku nie skorzystałam za bardzo, bo nie miałam za wiele pieniędzy, poza tym oprócz rewelacyjnych racuchów nie było tam dla mnie niczego ciekawego. 

Dobrze jest być blisko Boga

Rano i wieczorem były wykłady, na które zabierałyśmy wygodne krzesła. Dla mnie wykłady Janosa Kovacsa-Biro były hitem campu. Przedstawiał codziennie kolejne etapy historii zbawienia. Opowiadał przy tym dużo historii, a niektóre z nich były tak zabawne, że wspominaliśmy je długo. Wychodziłam z  namiotu w zadumie i kierowałam się w stronę lasu, żeby się modlić. Dziękowałam Bogu, że znowu się znalazłam w Zatoniu, że to już ósmy camp z rzędu, że tym razem płakałam jedynie z radości i wzruszenia, a nie przez żadnego faceta. Społeczność była niesamowita i teraz rozumiem, dlaczego Bóg kazał Izraelitom obchodzić Święto szałasów. 

Zdjęcia i dalsze wrażenia niebawem :) 

Komentarze