Translate

I walk alone



Dzień zaczyna się niezamierzenie wcześnie. Najpierw całą minutę o 6.00 dzwoni budzik u Janusza. Słyszę go przez ścianę, jak jednostajnie brzmi i wdziera się brutalnie w świadomość. W końcu milknie. Ale nie na długo. Budzi się Ola. Jak zwykle wykonuje tysiące mniej lub bardziej hałaśliwych czynności. Zakopuję się w kołdrę, żeby zdobyć jeszcze pół godziny snu. Znowu się nie udało. Trudno, to wstaję. Btw. chyba zainwestuję w końcu w stopery. Przecież to jakieś nienormalne, żeby budzić się od cudzego budzika.
Rano zdołałam stłuc słoik z dżemem. Niech żyje zgrabność.

Biegiem do szkoły na praktyki. W tym tygodniu już nie prowadzę. Pani Soja zdecydowała, że zaliczy mi te pozostałe 15 godzin i sama poprowadzi, bo musi klasyfikować i wystawiać oceny. No i poszalała. Zrobiła w I klasie kartkówkę z form czasowników w Perfekcie. Nie zorientowała się, że zaczęła im dyktować czasowniki z książki do II klasy. Dziewczyny spanikowane, nawet nie zauważyły i nie zaprotestowały. Pooddawały puste kartki. Do końca lekcji nerwowa atmosfera, dwie dziewczyny zaczęły płakać. Udzieliło mi się to jakoś, te nerwy. Wyszłam po godzinie i szybko poszłam na uczelnię.

Wysiedziałam na 2 zajęciach, ale byłam mało przytomna. Nie umiałam się wysłowić po niemiecku i w ogóle byłam mało komunikatywna. Chciałam coś opowiedzieć, wyrazić własne zdanie, a jakoś nie umiałam znaleźć odpowiednich wyrażeń. Jak się przemawia w tygodniu po niemiecku na poziomie liceum, to tak jest - człowiek się uwstecznia. Żeby jeszcze liceum. W gimnazjum lepiej mówili.

Poszłam drukować moje sprawozdania z praktyk. Panna z ksero z miną wyrażającą najwyższe znudzenie otwierała po kolei każdy z kilkudziestu plików i drukowała po jednej stronie. Niezłą jej dałam szkołę cierpliwości.

Za dwa tygodnie czeka nas absolutny przebój niemieckiej literatury: "Blechtrommel" (Blaszany bębenek) Guntera Grassa. Tylko 700 stron. Łaskawie kobieta zgodziła się na wybrane rozdziały. I tak czytam po polsku. Nie ma głupich, żebym męczyła się z niemczyzną.

Godzinne okienko. Przychodzę do mieszkania głodna i zła. No i niestety nie ma nic do jedzenia. Brat zakuwa do matury, nawet się nie oderwie, żeby wstawić ziemniaki. Zrobiłam scenę gniewu, Janusz potulnie poszedł kupić ryż. Wymarzyłam sobie ryż z jabłkami i cynamonem. Ugotowałam ryż i pozostawiłam to na głowie chłopaków, żeby wymieszali wszystko i wstawili do piekarnika. I biegiem do muzyka.
Na kształceniu słuchu klasyfikacja i dyktando pamięciowe. No oczywiście, że 5, jakżeby inaczej. Przynajmniej to mi wychodzi. Skończyliśmy 15 min wcześniej. Pędem na ćwiczenia z tłumaczenia.
Były zaplanowane 2 godziny, ale nasz fantastyczny wykładowca sobie o tym zapomniał i była tylko jedna. Nie zapomniał natomiast mnie przywitać zawołaniem w jego stylu: "A czemu pani taka smutna?" Pomyłka, nie smutna, tylko zła. Właściwie nie umiem wyjaśnić, dlaczego, ale tak jakoś. Dalej poszło już tradycyjnym tempem. Nawet nie doszło do mojego fragmentu, który miałam na dzisiaj przygotowany. A tak się męczyłam pół niedzieli nad wyrażeniami rzeczownikowo-przymiotnikowymi i sformułowaniami prawnymi typu: "Zakazuje się nadawania reklam zachęcających niepełnoletnich do wywierania presji na rodziców lub inne osoby w celu skłonienia ich do zakupu reklamowanych produktów lub usług." Z polskiego na niemiecki, oczywiście. Okazuje się, że Niemcy nie komplikują sobie tak życia, tylko załatwiają takie rzeczy konstrukcjami bezokolicznikowymi z "zu". Tacy uparcie poukładani, kompletnie bez fantazji, ale jednak czasem się to przydaje. Zdarzyło mi się znowu błysnąć jakimś słówkiem, wypowiedzianym we właściwym momencie i zostałam nazwana "tłumaczeniowym Jamesem Bondem" :P No, to moja pozycja na ćwiczeniach u dr. D.J.Majkowskiego jest już ustalona. To lubię :P

O godz. 17 jestem już kompletnie zużyta, a tu jeszcze czeka mnie zaliczanie w muzyku z form o 19. Przyszłam napalona na ten ryż z jabłkami, ale chłopaki zjedli ryż wcześniej i już go nie zapiekli. Moje wkurzenie sięgnęło szczytu. Nawet budyń czekoladowy na pocieszenie nie pomógł. Enough.
Kładę się na łóżku ze słuchawkami na uszach. Trzeba się porządnie zresetować, bo już ludzie ze mną nie wytrzymują. Mam 2 godziny. Co na mnie najlepiej działa? Leżenie nieruchomo i jazz. Serce zaczyna bić coraz wolniej i spływa ze mnie zmęczenie i złość. Nikogo nie chcę widzieć ani słyszeć, ani do nikogo nie mam ochoty się odzywać.
Na koniec tej muzycznej sesji terapeutycznej włącza się Duffy "Mercy", potem szalony rock'n'roll i czuję, jak wstępują we mnie siły. Dziarskim krokiem, wciąż ze słuchawkami na uszach podążam jeszcze do muzyka, zaliczam sprawdzian z kompozytorów i tytułów i wychodzę.

Wiosenne wieczory w Alei Lubomirskich pachną kwitnącymi kasztanami. Oszałamiający zapach. Chciałabym mieć takie perfumy.
Jakoś się nie chce wracać od razu do mieszkania. W słuchawkach sączy się kojący smooth jazz, wieczór jest ciepły i chciałoby się jeszcze tak iść i iść ulicami, aż człowiek się tak porządnie zmęczy. Więc idę. Wybieram najbardziej okrężną drogę, żeby czuć jeszcze kasztany i zapach skoszonej trawy. Katie Melua i Eva Cassidy zgodnie śpiewają, że świat jest cudowny. Z pewną rezerwą tego słucham, jednak muszę się z tym zgodzić. Zresztą nieważne, co śpiewają. Ważne, że wnoszą równowagę. Patrzę to przed siebie, to na czubki moich białych butów, to na twarze ludzi, których mijam, wbijam ręce w kieszenie i jest mi dobrze iść tak samej. Późno jest już trochę, to niezbyt bezpieczne ulice, ale jest jeszcze dość jasno. Jakoś wszystko mi jedno. Powoli odzywają się nogi, że czas wracać. Tego mi było trzeba.

Wieczorem już jestem zupełnie spokojna. Siedzę na gadu na niewidoku, w sumie nie mam potrzeby przed nikim się ukrywać, bo znając życie, i tak nikt nie zagada, ale tak jakoś jeszcze mam potrzebę bycia samej. Just po prostu.

Jutro się raczej nie wyśpię. Ale powinnam być bardziej towarzyska. Tak przypuszczam.
Więc do jutra.

Komentarze