Translate

AYC Walencja - zdjęcia


Ta niesamowita wyprawa, którą wygrałam rok temu w konkursie biblijnym, przeszła już do historii :)
Do Walencji polecieliśmy kilka dni wcześniej, niż rozpoczynał się kongres. Zatrzymaliśmy się na weekend w Krakowie, gdzie zrobiliśmy akcję z Marcinem Lutrem i drzwiami. W niedzielę rano mieliśmy już samolot.




Przywitały nas spodziewane ponad 30-stopniowe upały. Walencja leży nad Morzem Śródziemnym i powietrze jest tam bardzo wilgotne, więc lało się z nas niemal bez przerwy. Z lotniska dojechaliśmy metrem (ciekawostka: wszędzie są napisy po katalońsku i hiszpańsku). Zakwaterowaliśmy się w hostelu niedaleko starej części miasta i potem wędrowaliśmy już piechotą.
Trochę nie bardzo czuło się, że jesteśmy za granicą, bo Hiszpania jest w tej samej strefie czasowej co Polska i od czerwca zniesiono roaming w UE, więc z internetu można było korzystać zupełnie normalnie. Ale palmy na ulicach i ciepło bez przerwy, nawet w środku nocy, klimatyzacja w pokoju i spanie pod prześcieradłem przypominało nam, że jesteśmy w kraju śródziemnomorskim. To było fantastyczne :)



W niedzielę naszym głównym punktem programu było oceanarium. Obiekt jest wielki, piękny i ma potężną kolekcję zwierząt. Można było chodzić godzinami przez różne akwaria, tunele i podziwiać najpiękniejsze i najdziwniejsze zwierzęta. Na koniec dnia zobaczyliśmy niezwykły pokaz delfinów, który przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania :)







Poniedziałek był ostatnim wolnym dniem przed kongresem i poświęciliśmy go na plażę. Pojechaliśmy na Playa El Saler, plażę poza miastem, mało zaludnioną, ale z pięknym piaskiem i wodą. Trochę się połakomiliśmy na opalanie i pod koniec dnia prawie wszyscy cierpieli z oparzeń słonecznych. Ale ciepła woda w morzu i idealne niebo same zachęcały do zanurzenia się w urlopowych atrakcjach.




Pod wieczór wybrałyśmy się z Asią na małe zwiedzanie turystyczno-kulinarne. W jednej knajpce spróbowałyśmy tapas, czyli małe przekąski przed główną kolacją. Wzięłyśmy pieczonego ziemniaka z sosem i pomidora w oliwie. W Hiszpanii do godziny 19 kuchnie w restauracjach i knajpach są nieczynne z powodu sjesty i można zamówić tylko drobne przekąski lub drinki. Kiedy jednego dnia chcieliśmy spróbować hiszpańskiej paelli, musieliśmy obejść się smakiem.
Bardzo cieszyłam się, że mogłam kupić lokalne owoce, które miały swój oryginalny, intensywny smak. Z radością też raczyłam się gazpacho i guacamole, które tutaj smakowały inaczej, niż u nas.


Typowym napojem z Walencji jest horchata, napój chłodzący, spożywany głównie w lecie, wytwarzany z Cibory jadalnej - Cyperus esculentus, tam znany jako orxata de xufa. Chufa - czyli cibora jadalna (lub inaczej migdał ziemny) to bylina kłączowa niewystępująca w Polsce. Napój wywarza się ze słodkich bulw tej rośliny, wody i cukru.


Stare miasto w Walencji otoczone jest czymś w rodzaju krakowskich Plantów. Są tam ogrody z drzewami limonkowymi, stawy, mosty i różne piękne budowle, a także park rozrywki.







 Kiedy we wtorek rozpoczął się kongres, przenieśliśmy się do Feria Valencia, centrum kongresowego na drugim końcu miasta. Daleko stamtąd było do centrum i plaży :( zakwaterowaliśmy się w ogromnej hali w dwuosobowych namiotach. Było w nich całkiem przyjemnie, chociaż klimatyzacja nie zawsze dawała radę i ludzie często rozkładali materace na posadzce.




Odtąd nasz plan dnia regulował program. Rano szliśmy na śniadanie w hiszpańskim stylu, którym nikt się nie mógł najeść :( na pozostałe posiłki było dużo lepiej, ale kolejki prawie kilometrowe wzdłuż całego holu. Czasem posiłki inspirowały do niezwykłych rekordów, jak ten z wieżą z kubków po jogurtach Danone ;)




Poranne i wieczorne programy odbywały się na głównej hali. Byłam bardzo zadowolona i poruszona wykładami Sama Leonora, który każdego dnia miał oprócz kazania prawdziwą historię nawrócenia. Trafiało to niezwykle do serca. Oprócz tego każdego dnia występował zespół kongresowy prowadzony przez Tihomira i Kart Lazic, który codziennie powiększał swój skład instrumentalny, by w końcu w sobotę wystąpić z orkiestrą symfoniczną i chórem. Dzięki temu hymn kongresu "Let's take this road" zabrzmiał monumentalnie i porywająco :)



W części dopołudniowej były ciekawe bloki warsztatów, prowadzone przez ciekawych i dobrych mówców. Zapamiętałam dwa ważne dla mnie: czym jest doskonałość opisana w Biblii i wykład Ty Gibsona o prawdziwej miłości.


Jako polska grupa mieliśmy nasze narodowe stoisko, gdzie robiliśmy quizy z wiedzy o Polsce, uczyliśmy trudnych wyrazów, częstowaliśmy ptasim mleczkiem i sprzedawaliśmy koszulki. Trafiało do nas wielu ciekawych ludzi i dla mnie była to fajna okazja porozmawiać, bo jak zwykle byłam mało towarzyska :P



Na kongresie było też niezwykłe wydarzenie misyjne: stworzono mozaikę wykonaną z gwoździ, który był jednocześnie próbą rekordu Guinessa. Miało to upamiętniać śmierć Jezusa na krzyżu oraz 500-lecie reformacji, rozpoczęte przez przybicie 95 tez.


Nie mogliśmy odmówić sobie plażowania. Na dużej, miejskiej plaży nie było już tak fajnie, woda była zmącona dziwnymi paprochami, ale i tak miło spędziliśmy czas z naszą polską grupą i innymi kongresowiczami.



W sobotę po południu wystąpiłyśmy z Olą Smyk i Dominiką Buczek na Arts Festival jako polska reprezentacja. Zaśpiewałyśmy pieśń "Wtedy Go wysłucham" z trzeciego programu All4Him. Chociaż zżerał nas stres, bo na soundcheck miałyśmy zaledwie 5 minut, a prezentację z tekstem włączyli nam w połowie, to poszło nam całkiem dobrze.


Na koniec Gruppenfoto naszej polskiej ekipy...


W niedzielę bardzo wcześnie rano wylatujemy do Polski. Jesteśmy nasyceni Hiszpanią i kongresem. Lot nad Alpami w chmurach wycisza i uspokaja. 


Z Krakowa wracam samochodem z ekipą z Łodzi. Omawiamy kongres, planujemy kolejne wydarzenia w kraju. Jesteśmy zainspirowani i zachęceni do działania. 

Komentarze