Szukam, szukam, nie ma, nie ma.
Dziwną prawidłowość ostatnio zauważyłam: najwięcej zdjęć, na jakich się pojawiam, jest związanych z pathfindersami. To środowisko, w którym najczęściej się obracam, z którego mam najwięcej aktualnie znajomych, z którymi utrzymuję kontakt i miejsce, gdzie realizuję się na maksa.
To środowisko, gdzie czuję się zupełnie swobodnie i gdzie jestem akceptowana. Kiedy jestem na jakimkolwiek biwaku, mogę wstać z podkowami wokół oczu, nieumalowana, wymięta na spotkanie kadry, a i tak nie będzie się na mnie dziwnie patrzył. Kiedy po ognisku czuć moje ubranie moro dymem i nie ma jak zrobić prysznica, też nikomu to nie przeszkadza. Kiedy śpiewamy marszowe piosenki idąc drogą, kiedy pląsamy przy ognisku, kiedy razem z kadrą idziemy na plac zabaw i szalejemy jak dzieci, jak ostatnio w Łodzi, nikt z naszego grona nie powie, że jestem dziwna. Robiąc jakikolwiek pląs czy zabawę, szkolimy się, jak poprowadzić to potem z dziećmi. Uczenie przez aktywność jest najlepszą formą.
Kiedy jestem z pathfindersami, czuję dziecięcą radość, wspólny cel, pozytywne zmęczenie, misję, więzi. Kiedy widzę zachwycone twarze dzieci, nie potrzeba większej nagrody. Kiedy młodzi ludzie prowadzą nabożeństwa, apel, zostają zastępowymi, wiem, że warto było.
Zauważam tylko jedno niebezpieczeństwo: znów tkwię w grupie, w której czuję się "bezpieczna", że nikt nie będzie na mnie "polował", podobnie jak w zespole. Ustaliłam granice nietykalności i trzymam się zachowawczo koleżeńskich relacji. Rozum powiedziałby, że znów uciekam. Ale to nie tak. Bo ja wiem, dlaczego tak jest. Szukam, szukam, nie ma, nie ma, nie ma nikogo jak on. Ten "on" istnieje, taki, jaki powinien być. A nawet jeśli nie, to przecież lepiej być szczęśliwym samemu, niż nieszczęśliwym we dwoje, co nie?
Komentarze