Wszystkie te dziedziny dźwigną ci poziom adrenaliny.
Mieszkam w Warszawie już cztery lata, a tak naprawdę nigdy nie jeździłam rowerem po mieście. No, raz mi się zdarzyło wziąć rower z Veturilo i pojeździć po parku Skaryszewskim z dziewczynami, ale nigdy, absolutnie nigdy nie jechałam ulicami miasta. I pewnie nigdy sama bym się nie odważyła, gdyby ktoś w naturalny sposób po prostu nie pojechał nimi ze mną. Pamiętam, jak na kursie prawa jazdy zaraz w pierwszym dniu, kiedy pokrążyliśmy po placu, instruktor powiedział: "A teraz proszę wyjechać z bramy i wykonywać dokładnie wszystkie moje polecenia" i wjechaliśmy w największy ruch. Po kilkunastu sekundach uświadomiłam sobie powagę sytuacji i momentalnie wzrósł mi poziom adrenaliny. Wszystko skończyło się dobrze, bo ktoś tak naprawdę przewidywał sytuacje za mnie :) poza tym nadal nie zdałam prawka, uprzedzając kolejne pytania. Warszawska komunikacja miejska i nieodłączny rower nie stawiają przede mną takiego wyzwania, więc chyba muszę wyjechać na jakąś odludną wioskę, gdzie jedyny kontakt z miastem będzie możliwy dzięki własnym czterem kółkom i wtedy sytuacja wymusi, że wreszcie go zdam :P
Tydzień temu, kiery wreszcie po wielu tygodniach podróżowania znowu zostałam na weekend w Warszawie, postanowiłam zrobić coś z wolnym popołudniem sobotnim i wybrać się ze znajomymi na rowery. Wszystko było umówione, dogadane, wsiadłam zatem w kolejkę z moim rowerem, dojeżdżam do Śródmieścia i piszę do organizatora naszej wyprawy, Tomka: "Te chmury wyglądają dość niepewnie, ale jbc ja już dojeżdżam". Chwilę potem dzwoni telefon i z wielkim rozczarowaniem otrzymuję wiadomość, że właśnie wyjeżdżał z domu i zaczęło lać, więc są uziemieni. Zanim chmury dotarły do mojego miejsca, upłynęło kilkanaście minut, przez które łudziłam się, że jednak się przejaśni, ale to nie był zdecydowanie dzień na rowery. Wróciłam do domu przemarznięta i przygnębiona, wyżywając się za to artystycznie.
Tym razem pogoda nie była w stanie nam przeszkodzić. Dokoptowałam do naszej ekipy Olę i pobujałyśmy się z rowerami metrem na Młociny. Kiedy wysiadłyśmy na samym końcu i zobaczyłyśmy Tomków i Svietę w typowych strojach sportowych, uświadomiłyśmy sobie, że nasze koncepcje wyjazdu chyba nie do końca się pokrywają :P domyślam się, że popatrzyli na nasze oldschoolowe rowery, trampki, moją torebkę w koszyku i i pomyśleli: "No tak, dzisiaj nici z prawdziwej wyprawy" ;) i po krótkiej konsultacji wybraliśmy trasę po mieście. Nie jestem w stanie dokładnie wam jej opisać, bo powstawała ona na bieżąco w głowie Tomka i momentami nie przebiegała tradycyjnymi uczęszczanymi szlakami, ale przedostaliśmy się stamtąd w prostej linii przez Wisłę, a potem jechaliśmy po mapie w dół aż do mostu Siekierkowskiego, przeszliśmy przez Łazienki, dojechaliśmy do centrum, a ostatecznie pożegnaliśmy się niedaleko PKP Kasprzaka, gdzie ja z Olą pojechałyśmy w lewo na dworzec zachodni, a ekipa z Bemowa do siebie. Już w Łazienkach mieliśmy na liczniku 30 km, więc nie wiem, ile było ostatecznie na końcu, ale mój życiowy rekord jednego dnia wynosił 33 km w 3 godziny, więc zdecydowanie go pobiłam :P
Tego dnia przejechałam wielokrotnie przez takie miejsca, w których nigdy w życiu nie byłam. Jednym z nich było Soho na ulicy Mińskiej. Klimat ma bardzo podobny do Off Piotrkowskiej w Łodzi, ale jest mniej komercyjne, bo nie tak dostępne. Zobaczyłam tam zagłębie neonów, które gromadzono z różnych stron Polski, Klinikę Betonu, czyli miejsce, gdzie projektuje się wnętrza wykonane z surowego betonu, Magazyn Praga (czyli PTNS Home ;) i jedyną w swoim rodzaju restaurację Warszawa Wschodnia, gdzie można usiąść na torach :) po odkryciu Soho zdecydowanie Praga zwyżkuje w moich rankingach "dzielnic z duszą", chociaż jeszcze nie przebiła Łodzi :)
Zanim tam dojechaliśmy, minęliśmy po drodze niesamowity mural, który możecie zobaczyć poniżej. Na blogu u Ryfki mogłam zobaczyć kolekcję zdjęć murali z Krakowa, zainteresowało mnie to na tyle, że chętnie wybrałabym się na wyprawę śladami street artu w Warszawie :)
Podobno zaliczam się do osób z wysokim progiem pobudzania, czyli potrzeba mi naprawdę silnych bodźców, żeby wywołać strach ratujący przed brawurą, a zrozumienie powagi sytuacji dociera do mnie dopiero po dłuższej chwili. Uwierzcie mi, jazda po Warszawie takich bodźców w pełni dostarcza :P Zaczęło się od przejazdu rowerem od jednego końca peronu Metro Centrum do drugiego, potem śmignięcie przez kilka przejść na granicy zmiany świateł, a szczytem fali na sinusoidzie adrenaliny był przejazd przez skrzyżowanie na Targowej obok Teatru Powszechnego, gdzie całkiem po prostu jechaliśmy środkowym pasem i przejechaliśmy je jak normalny pojazd. Chwilę wcześniej dotarło do mnie, że nawet nie zauważyłam kiedy, jak jedziemy po ulicy, w dodatku w stolycy:P Nie wiem, czy kiedykolwiek powtórzę ten moment, chyba raczej poprzestanę na tradycyjnych ścieżkach rowerowych bądź chodnikach z braku takowych, ale na pewno będę to długo pamiętać, podobnie jak pierwszy dzień na kursie jazdy i od tego dnia nie będę się bała jeździć po mieście :)
Niestety rekordy osiągane są nie bez wysiłku, zatem tej nocy moje nogi uparcie protestowały i żadna pozycja nie była w stanie nakłonić je do zmiany zdania. Ale jeśli będzie okazja powtórzyć podobną wyprawę, to zmuszę je do współpracy:) odkrywanie Warszawy w taki sposób to prawdziwa przyjemność :)
Komentarze