King's speech
Wczorajszy wieczór (po zakupowych szaleństwach) należał do kina angielskiego i osławionego filmu "Jak zostać królem" - bo lepiej późno, niż wcale.
Tutaj rzec MUSZĘ, inaczej się uduszę, że polskie tłumaczenie oryginalnego tytułu "King's speech" zupełnie, ale to zupełnie nie oddaje idei filmu. No bo czego się spodziewaliście po tytule "Jak zostać królem"? Założę się, że jakiegoś genialnego sposobu na sukces - a tu historia walki z jąkaniem się i zabawne metody wymawiania trudnych słów. Gdzie tu sukces? A właśnie, że jest - tylko nie spektakularny i medialny (poniekąd), ale taki osobisty.
Oto film, po którym po pierwszych scenach zgodnie z siostrą uznałyśmy: "Musi go zobaczyć mój tata" (fascynat poprawnej wymowy) - który inspiruje do walki ze swoimi słabościami (coś o tym wiem, żyjąc z wadą krtani i śpiewając) i pokazuje postać z wyższych sfer z bliska jako kogoś ze zwykłymi ludzkimi problemami.
Abstrahując od całego mojego wywodu na temat polskiego tytułu - chwyta i przyciąga do kina. Dowód? Ja i siostra na seansie w Cinema City Bemowo (ach, ten powrót nocnymi autobusami w strugach deszczu i zwalającego z nóg wiatru).
O czym było i jak było? Przeczytajcie. Poniżej recenzja z Filmweb.
W jednej ze scen król Jerzy V (Gambon) powiada do syna, Alberta (Firth): To diabelskie urządzenie wszystko zmieni. Dawniej król musiał jedynie wyglądać dobrze w mundurze i trzymać się prosto w siodle. Dziś wchodzimy ludziom do domów i spoufalamy się z nimi. Nasza rodzina została sprowadzona do najpodlejszej profesji świata. Zostaliśmy aktorami!
Wspomnianym przez monarchę szatańskim wynalazkiem jest, oczywiście, radio. Jego pojawienie się w domach Brytyjczyków zwiastuje nadejście epoki medialnej, która przemieni władcę z pomazańca bożego i pasterza narodu w celebrytę. A celebryta nie ma prawa popełniać błędów. Musi być charyzmatyczny, pewny siebie i perfekcyjny pod każdym względem. Jeśli okaże słabość, poddani mogą pomyśleć, że nie zasługuje na koronę.
Albert nigdy nie chciał zasiąść na tronie. Już od dzieciństwa wpajano mu, że nie dorównuje starszemu bratu, Edwardowi (Pearce), z łatwością zdobywającemu sympatię otoczenia. Bohater był brzydkim kaczątkiem, które w dodatku cierpiało na pewną paskudną przypadłość: jąkanie się. Gdy jednak Edward zrzeknie się władzy, aby móc wziąć ślub z amerykańską rozwódką, Albert będzie musiał zostać królem i pokonać swoje ograniczenia. Pomoże mu w tym pewien ekscentryczny logopeda Lionel Logue (Rush).
Scenariusz pióra Davida Seidlera mógłby równie dobrze stanowić podstawę przedstawienia teatralnego. Choć "Jak zostać królem" jest dramatem kostiumowym, na ekranie brakuje charakterystycznych dla tego gatunku rozmachu realizacyjnego oraz barokowego przepychu. Twórcy skupiają się głównie na relacjach łączących Alberta i Logue'a. Jeden jest cholerykiem, który nie jąka się tylko wtedy, gdy przeklina. Drugi to niespełniony aktor kpiący na całego z dworskiej etykiety. Logue mówi do żony: Ten gość mógłby być kimś wspaniałym, ale opiera mi się. W odpowiedzi słyszy: Może nie chce być wspaniały? Może ty tego chcesz? Nietrudno odnieść wrażenie, że walcząc z kalectwem króla, Logue próbuje zrekompensować własne niepowodzenia zawodowe. Skoro nie mógł zostać wielkim aktorem, to sprawi, że kto inny będzie wybitnym monarchą.
Gdyby "Jak zostać królem" wystawiano na scenie, widz nie miałby szans, aby w pełni rozkoszować się grą Colina Firtha. Kiedy Albert próbuje wygłosić przemówienie do narodu, sama jego twarz staje się polem niesamowitego spektaklu. Znajdująca się blisko bohatera kamera rejestruje ruch każdego mięśnia, każdy grymas i zmarszczkę. Czy przerażonemu królowi uda się powiedzieć wszystko bez zająknięcia? Czy przebrnie przez trudne do wymówienia słowa? Czy okaże się wiarygodny dla poddanych? Napięcie, jakie udało się Firthowi stworzyć na ekranie, godne jest Oscara.
Prócz doskonałego aktorstwa, film Toma Hoopera oferuje widzom stylową (choć nieco staroświecką) realizację, dowcipne dialogi oraz budujące przesłanie. Propozycja nie do pogardzenia.
Gorąco polecam.
Komentarze