Prima aprilis z nutką mięty
Kolejny gorący weekend przede mną, a w nim dwie imprezy: zjazd pathfindersów i ślub Lidki. Mam więc w tym tygodniu całą listę zadań do zrobienia: przygotować prezentacje z piosenkami, odebrać naszywki, kupić w składnicy beret i sznur do munduru i kupić sukienkę. Po ostatnim przeglądzie szafy zostałam z luźnymi sukienkami letnimi, z których żadna raczej się nie prezentuje na tyle, żeby wystąpić na ślubie, więc rozpoczęłam poszukiwania. Bardzo niemądrze jednak postąpiłam, zostawiając je na ostatni tydzień. Spędziłam dzisiaj pół dnia na poszukiwaniu sukienki. Najpierw odwiedziłam moje ulubione ciucholandy na Puławskiej. Znalazło się kilka naprawdę eleganckich, ale zaistniał zasadniczy problem: nie byłam w stanie w nich oddychać :/ nie mam zielonego pojęcia, czy moja klatka piersiowa tak znacznie urosła, czy co, w każdym razie oddychanie jest dość istotne, zwłaszcza, że mam na tym ślubie śpiewać.
Wieczorem po pracy pojechałam do Złotych Tarasów, zdecydowana się szarpnąć i kupić coś w granicach rozsądku, ale na poziomie. Problem oddychania zszedł na dalszy plan, za to pojawił się inny: aktualny styl jest przeznaczony dla chudych lasek pozbawionych kobiecych kształtów, na których sukienka ze znikomą talią swobodnie spływa po mikroskopijnych biodrach, czyli nie dla mnie, kobiety z figurą pretendującą do klepsydry. Jedyny sklep, gdzie znalazłam sukienki w moim kroju, był Mohito. Z zachwytem spoglądałam na sukienki barwy miętowej, o jakich od dawna marzyłam i nieśmiało sięgnęłam po jedną, obniżoną do 90 zł. Nie było mojego rozmiaru 38, ale 40 leżała też całkiem nieźle. Pokrążyłam jeszcze dalej i w końcu zmęczona i zniechęcona uznałam, że chyba dzisiaj nic nie kupię, bo nic nie było takie, jak chciałam. Na pocieszenie kupiłam sobie gałkę lodów miętowych z czekoladą u Grycana i wtedy wrócił mi humor. Pomaszerowałam z powrotem do Mohito, tym razem sięgając śmiało po cztery różne fasony, wszystkie w kolorze mięty i rozpoczęłam radosne mierzenie. Ostatecznie za namową pani w sklepie wybrałam pierwszą, którą mierzyłam. Pani wybrała się jeszcze na poszukiwania mojego rozmiaru, ale nie znalazła i ja zdecydowałam się ją wziąć w tym, w którym była.
Kiedy wróciłam do domu, zmachana i usatysfakcjonowana sięgnęłam po sukienkę, aby przymierzyć do niej buty i żakiet i wtedy okazało się, że pani przez pomyłkę spakowała mi sukienkę w rozmiarze...36! Nie muszę dodawać, że problem z oddychaniem powrócił. Poza tym leżała doskonale. Plusem tego niefartu było jednak to, że przekonałam się do poszukiwań mojego idealnego 38. Bo skoro wchodzę w 36, to co stoi na przeszkodzie?
Taki primaaprilisowy żarcik zrobiły mi panie z Mohito, żeby jutrzejszy dzień poświęcić na kolejną wyprawę do Warszawy. A sukienkę i tak kupię, bo jest naprawdę ładna i jeszcze będzie nieraz okazja, żeby ją założyć. Więc może jutro, jak minie prima aprilis, już takich żarcików nie będzie?
Komentarze