Strenght and honour.
Nie uwierzycie, ale dopiero wczoraj obejrzałam pierwszy raz w życiu "Gladiatora". Nie dlatego, że nie miałam wcześniej okazji, bo było ich co najmniej kilka, a płyta z filmem leży u mnie od kilku miesięcy. Wiecie, tyle się nasłuchałam o tym filmie, że krwawy, że poruszający, że Russel Crowe itd. Nie wiem, dlaczego wczoraj zdecydowałam się to włączyć, miałam oglądać "Królestwo niebieskie", nawet uruchomiłam je już, ale się rozmyśliłam i włączyłam Gladiatora. I normalnie po pierwszych dźwiękach mnie wzięło. Nieważne, że napisy wyprzedzały, że obraz był rozmazany, że fabułę opowiadali mi wszyscy znajomi. Ja wtedy od tych pierwszych scen poczułam, że ten film będzie wielki.
Muzyka była wspaniała, monumentalna jak Koloseum. Wypełniała całą przestrzeń i nadawała życie wszystkiemu, co się działo. Ale największym fenomenem był dla mnie Maximus, tak, właśnie Maximus, nie ubóstwiany przeze mnie Russel Crowe, grający Maximusa, ale prawdziwy Maximus, którym stał się Crowe. Maximus, który oddał życie za marzenia o Rzymie i za ludzi, których kochał. Bo żył tylko po to, żeby ich uścisnąć...
Są filmy, które tylko wybrzmią, wycisną łzy i wracają na półkę, do następnego razu. Ale są filmy, które zrobią to wszystko, lecz po wyłączeniu trwają nadal, czyniąc ludzi głębszymi i pełniejszymi. I ten jest właśnie taki. Dla mnie film wszechczasów. Absolutnie doskonały.
Pozdrawiam wszystkich poruszonych.
Komentarze