Kres niedoli naszej nastał.
Nie zniechęciłam się. Postanowiłam nie mówić innym, jak mi poszło, dopiero, aż zdam. Wykupiłam kolejne jazdy i za drugim razem już pojechałam na egzaminie na miasto. Oblałam wtedy z głupiego błędu: włączonych długich świateł, bo nie zrozumiałam podpowiedzi egzaminatora, który sugerował mi, że coś jest nie tak. Ale i tak byłam zadowolona, że wreszcie pokonałam łuk.
Trzecie podejście też nie było szczęśliwe: zestresowałam się biegami w trakcie jazdy i egzaminator zahamował awaryjnie przed światłami, co w praktyce oznaczało koniec egzaminu. Kiedy wręczał mi wypisaną kartkę i podliczyłam punkty, okazało się, że znowu było więcej zaliczonych rzeczy, niż ostatnim razem. Jednak czułam, że nie byłam wystarczająco przygotowana, żeby to zdać. Jeździłam tylko raz przed egzaminem i to nie był mój dobry dzień.
Przed czwartym egzaminem wzięłam jazdy każdego dnia. Wstawałam o 5:30, żeby zdążyć na autobus, bo było już za zimno, żeby jeździć rowerem do Krosna. Trafiłam na kolejnych dobrych instruktorów, którzy pokazali mi moje błędy i ćwiczyli ze mną wszystkie elementy, aż poczułam się pewnie. Pomimo tej tygodniowej harówki niestety znowu poległam na łuku. Powód: źle ustawione lusterka. Ale tuż przed egzaminem dowiedziałam się też, że mój urlop w Niemczech się nie uda i zamiast skupić się na jeździe, rozproszyłam się. Nic to, będę zdawać do skutku, choćbym miała co miesiąc tam chodzić.
Po powrocie z urlopu w górach znowu zaczęłam jazdy po Krośnie. Znowu wstawanie o 5:30 i skrócone lekcje, bo musiałam wrócić autobusem do najbliższej możliwej miejscowości. Znowu mgły, deszcze i różne sytuacje na drodze. Ale tym razem trafiłam na zupełnie nowego instruktora, który przez 3 dni odkręcił rzeczy, które do tej pory mnie blokowały. Przećwiczył ze mną do znudzenia wszystkie podstawowe manewry. Nie odpuszczał, dopóki nie zrobiłam ich dobrze. Mobilizował do dynamicznej jazdy i odważnego ruszania z miejsca.
Dzień przed egzaminem, kiedy przyszłam do mojego OSK zapłacić za jazdę, pan, który przyjmował ode mnie pieniądze, jak się okazało, było to właściciel, zapytał mnie, czy to ostatnia jazda przed egzaminem. Powiedziałam: "mam nadzieję, że ostatnia, bo niedługo wyjeżdżę tutaj cały kurs". Pan wypisał KP, ja daję pieniądze, a on oddaje mi je z powrotem i mówi: "to na szczęście, żeby się stało, jak pani mówi i była to już ostatnia jazda." Nie wiedziałam, co powiedzieć, byłam wzruszona.
Tego samego dnia miałam też ostatnią jazdę z moim instruktorem. Wiedziałam już, że sobie radzę, tylko gubiła mnie szybkość. I znowu żmudna jazda i poprawianie błędów, w kółko i w kółko. Ale instruktor to był naprawdę swój chłop, muszę to publicznie przyznać. A kiedy mi autobus sprzed nosa uciekł, kazał mi wsiąść w samochód, wyprzedził autobus i zawiózł mnie na następny przystanek. Powiedział, że jak zdam, mam zadzwonić do Duetu i im powiedzieć, a sam zapisał mój numer i powiedział, że się skontaktuje ze mną, jak mi poszło.
Czułam potężną presję, że tym razem muszę to zdać, nie mogę tego traktować jak kolejny sparing, z drugiej strony tak bardzo chciałam ten stres z siebie zrzucić. Do tego dzwonili do mnie z WORD, że mają dużo chorych egzaminatorów i muszą przekładać egzaminy. Chcieli przełożyć mój, ale dobrze, że tak się nie stało. Kto wie, co byłoby później, kiedy kolejne instytucje się zamykają.
Walczyłam ze stresem do samego końca. Obudziłam się wcześnie rano, wypiłam melisę i rumianek na uspokojenie, a brak snu powodował jeszcze, że strasznie chciało mi się spać. Trzęsłam się przed wejściem do samochodu i zaraz po tym, kiedy po łuku przejechanym bezbłędnie i po ruszaniu na wzniesieniu wyjeżaliśmy na miasto. Przejechałam miasto względnie spokojna, chociaż zdarzyło mi się kilka drobnych błędów z nerwów: jazda na jedynce, coś w stylu agresywnej jazdy zamiast dynamicznej i przypadkowo włączone długie światła, które zaraz po uwadze egzaminatora zauważyłam i wyłączyłam. Nie przytrafiło mi się właściwie nic, czego bym do tej pory nie miała na jazdach albo poprzednich egzaminach i potrafiłam z tego wybrnąć. Kiedy wreszcie wróciliśmy do WORDu, cały czas byłam przerażona, gdy egzaminator podsumowywał egzamin. W końcu powiedział, że uzyskałam wynik egzaminu POZYTYWNY. Opadłam z ulgą na kierownicę: "Bogu dzięki". I to on pierwszy usłyszał zakończenie mojej historii. Zdałam za piątym razem, a w sumie za trzynastym.
Kiedy wyszłam z samochodu z kartką w ręku, byłam tak roztrzęsiona, że zaczęłam płakać. Chciało mi się płakać właściwie tuż przed samym egzaminem, ale nie chciałam się wtedy rozklejać. Ale teraz przestałam się hamować. Szłam ulicą w maseczce, która zakrywała mi twarz i płakałam z ulgi, że to nareszcie koniec. Poszłam do Duetu już kiedy się uspokoiłam i przekazałam dobrą wiadomość. Przekazali ją także instruktorowi, bo wysłał mi smsa z gratulacjami.
Wierzę w Opatrzność w tym, nie w szczęście, bo same umiejętności to nie wszystko. A takie wersety mi dzisiaj rano się przydarzyły i były moją modlitwą:
„Ach, Panie! (...) Spraw, proszę, aby poszczęściło się dziś twemu słudze, okaż mu zmiłowanie przed obliczem tego człowieka.”
Nehemiasza 1:11 SNP
„Niech Twoje Królestwo nastanie i Twoja wola ziemią zawładnie tak, jak włada niebem. Bądź przy nas także w chwili próby, aby zachować nas od złego, ponieważ Twoje jest Królestwo, moc i chwała — na wieki. Amen.”
Mateusza 6:10.13 SNP
***
I tak się dokładnie stało. Koniec kolejnego etapu w życiu. Kolejna niedomknięta sprawa nareszcie zakończona. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile mnie to kosztowało, nie tylko finansowo. Nie jestem nawet w stanie opisać całego tego bigosu emocji, który mi towarzyszył.
Czekam teraz na plastikowy dokument i zaczynam nową przygodę...
Komentarze