Translate

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...

 Nie usiedziałam długo w jednym miejscu. Jak tylko wyjaśniła się sytuacja z pracą (miałam w sierpniu prowadzić zajęcia z polskiego dla zagranicznych studentów WSTH, ale na razie ściągnęło zaledwie trzech,więc kurs ruszy dopiero w następnym tygodniu), spakowałam plecak i pojechałam do Wojkówki, do rodziców. W Michałowicach zostało furę upranych rzeczy po obozie, jak wrócę, akurat będą suche.
Z jakiegoś utartego przyzwyczajenia znowu zdecydowałam się na jazdę pociągiem, chociaż miałam do wyboru krótszą i bardziej komfortową podróż PolskimBusem, czego potem żałowałam. Pociąg z Warszawy był mały, stary i niewygodny, wiało od okna, a pogoda zdecydowanie się pogorszyła, ponadto wyruszał godzinę wcześniej niż PB, a przyjeżdżał godzinę później. W Krakowie okazało się, że do Rzeszowa kursuje zastępcza komunikacja autobusowa. Cała w stresie biegałam po dworcu autobusowym w poszukiwaniu autokaru, nie mogąc zupełnie się połapać, z którego stanowiska on odjeżdża. Z tego wszystkiego zapomniałam skoczyć do toalety i męczyłam się całą drogę, nie pijąc wody. Nad głową łupało mi Radio Zet (och, jak dawno nie słuchałam radia), a autobus wlókł się jakimiś alternatywnymi trasami przez wioski i laski co najmniej do Brzeska. Byłam już padnięta, bo wstawałam tego dnia przed szóstą, więc oparłam głowę na plecaku i próbowałam się wyłączyć. 
Kiedy w końcu doturlaliśmy się do Rzeszowa, smutnie przywitałam wiadomość, że najbliższy autobus w kierunku Krosna odjeżdża za półtorej godziny (wakacje). Deszcz siąpił niemiłosiernie, galeria Europa II kusiła sklepami, a w portfelu smętne 10 zł. Po konsultacji z tatą wsiadłam do jakiegoś busa, który jechał trasą, którą zazwyczaj nie jeżdżę, bo nie przejeżdża przez moją miejscowość, tylko jedzie bezpośrednio do Krosna. Rzeszów w remoncie - na miejscu dawnego Hotelu Rzeszów powstaje jakaś wielka hala, parking podziemny na placu obok Pomnika dalej rozkopany, a nad skrzyżowaniem Piłsudskiego i Grunwaldzkiej zaczęli tworzyć powietrzne przejście dla pieszych. Jak zwykle korki, ale busik mały, zgrabny, przyzwyczajony do takich warunków, śmigał ulicą Dąbrowskiego do wylotu. A jak już wpadł na trasę za Boguchwałą, to pomykał dziarsko wioskami. 
Chyba z parę lat nie jechałam trasą na Lutczę. Zapomniałam już, jak jest tam ładnie: wzgórza porośnięte lasami, parująca wilgoć po deszczu niczym w starodawnej puszczy, wąska droga wijąca się serpentynami... Zasięg zanikał co trochę, a bateria w telefonie już padała. 
Chyba naprawdę mieszkamy na końcu świata, za siedmioma górami i siedmioma lasami. Podróż trwała 10 godzin. No, ale nareszcie jestem w domu, ostatnio byłam chyba na wiosnę, jak przywoziłam rower, o czym już pisałam. Będzie kilka dni odpoczynku, zanim zacznie się praca.
Poniżej kilka zdjęć z obozu, z mojej epizodycznej roli żony Potyfara, która chciała uwieść Józefa, ale jej się to nie udało, bo Józef okazał się wierny Bogu.

Pierwsze próby egipskiego makijażu z fantazyjnym kółkiem, nie pamiętam już, na czyje życzenie :P


 Wejście faraona i jego świty. 
Pozuję z Potyfarem.


 Znudzona Nefretete i jej służące - scena rodzinna.


X-Faro!!!

Jak już jestem bardziej ochłonięta, to dochodzi do mnie myśl, że to był mega obóz. Dzieci są przejęte, zafascynowane i już odliczają dni do kolejnego. Czekam na więcej zdjęć i filmików.

Komentarze